"Wakacje" w psychiatryku

W poprzednim roku coś jakby czułam przez skórę, że jest nie tak, wiele razy pytałam, co jest grane, ale albo mi nie odpowiadał, albo mówił, że wszystko jest w porządku.  Po odkryciu przeze mnie zapalnika, którym był drugi telefon, R. oświadczył, że chce odejść, że musiał przeze mnie ukrywać swoją prawdziwą osobowość i już mnie nie kocha. Nie liczyły się dla niego wspólne lata i dzieci. Nie liczyło się dla niego, to że prowadziłam dom będący również jego domem. Nie liczyła się bielizna, którą zakładałam specjalnie dla niego. Nie liczyło się nic. Wybrał koleżankę, która w moich oczach - jak sama się osądziła - wyszła na lafiryndę.
Odchodząc powiedział, że dla niego wspólne 9 lat to 9 lat straconych, 9 lat spapranego życia. Żałował głośno, że go nie zdradzałam.
Nie do końca jestem przekonana, czy jego wyprowadzka była przemyślanym krokiem. Wyprowadzając się przeszedł po prostu po domu z siatką, zabrał kilka przypadkowych rzeczy: jakiś kubek, talerz, kołdrę; po czym wyszedł. Powiedziałam mu na odchodne, że przez pewien czas będę na niego czekała, ale jak długo, nie wiem: może 2 miesiące, 2 lata, a może tylko 2 dni. On odpowiedział, że chce rozwodu, nic ode mnie nie chce i zostawia mi wszystko, co jak czas pokazał, nie okazało się to prawdą.
Tuż po dojeździe do nowego lokum zadzwonił do mnie, że nie ma poduszki, że łóżko jest niewygodne oraz, że jest głodny, a gdzieś zgubił saszetkę z pieniędzmi. W pierwszym odruchu chciałam mu nawet zaraz jakieś pieniądze pożyczyć, ale równie szybko pomyślałam sobie, że skoro się wyprowadził, to powinien być samodzielny i radzić sobie samemu z takimi błahymi problemami jak brak kolacji.
Wtedy targały mną bardzo mieszane uczucia: od dojmującego bólu, takiego, że aż odechciewało mi się wszystkiego po wściekłość na niego i siebie, że dałam się przez tyle lat tak oszukiwać. Moje naiwne bezgraniczne zaufanie do męża gdzieś wyparowało, szokiem było dla mnie odkrycie, że dla niego nie istnieje takie pojęcie jak lojalność. Szokiem było odkrycie tego, jak można przez lata udawać uczucia. Nie umiałam skupić się na niczym, cały czas spędzałam na poszukiwaniach wszelkich sposobów ratowania swojego małżeństwa. Jednocześnie poczułam taki przypływ miłości do niego, że byłabym skłonna wybaczyć mu najgorętszy romans, a nawet to, że mógłby mieć dziecko z inną. Najbliższym znajomym wciąż zatruwałam życie swoimi bólami i jednocześnie bardzo szybko nakręcałam spiralę choroby i lęku. W mojej głowie pojawiało się coraz więcej natrętnych myśl, których toku nie potrafię teraz powtórzyć. Zaczęłam wszędzie wietrzyć niebezpieczeństwo, po kolei traciłam zaufanie do znajomych, przyjaciół i rodziny. Wkrótce bałam się zostać sama w domu. Przestałam odbierać telefony. Kiedy najlepsza przyjaciółka przyjechała do mnie i powiedziała: "Nie martw się, na pewno poznasz jeszcze kogoś fajnego"  - uznałam, że i ona mnie zdradziła. Nervosol zaczęłam pić prawie butelkami. Zapomniałam o jedzeniu. W ciągu czterech tygodni schudłam 6 kilogramów. Wykonanie najprostszej czynności zabierało mi godziny, zresztą żadnej nie potrafiłam przeprowadzić od początku do końca. W domu zaczął panować niesamowity bałagan, wręcz chaos, poprzestawiałam wszystkie rzeczy w jakimś urojonym porządku. Aż po prostu nie wytrzymałam i pękłam jak przekłuty balonik. Siła odrzutu była porażająca.
Nie wytrzymując napięcia wyszłam domu tak jak stałam, zabrałam tylko stary płaszcz i zielone kalosze w stokrotki, przewędrowałam pobliski las, pojechałam autobusem do miasta na nieczynny - na szczęście dla mnie - dworzec. Na szczęście nieczynny - bo gdyby był czynny, pewnie wsiadłabym do pierwszego lepszego pociągu i odjechała gdzieś w Polskę. Postałam na tym dworcu trochę, jakoś się uspokoiłam na tyle, żeby pomyśleć rozsądnie, że nawet nie mam pieniędzy na powrotny autobus - wróciłam więc pieszo do domu. Kiedy szłam przez miasto, nikt nie zwracał uwagi na kobietę, która w słoneczny dzień idzie w kaloszach ulicami. W domu czekała już na mnie policja, którą R. zdążył już powiadomić o moim zaginięciu. Jak się potem okazało, był to dopiero początek moich "przygód".
Kiedy przestałam się odzywać nawet do najbliższych i potrafiłam godzinami siedzieć nieruchomo patrząc w jeden punkt, nadeszła pora na drastyczne decyzje względem mojej osoby.
Po drogowskazach szybko zorientowałam się, dokąd jedziemy. Droga do psychiatryka była koszmarem dla mnie i tych, którzy mnie tam zawozili. Płakałam, rozpaczałam, krzyczałam. Czułam, jak moja matka nerwowo trzyma kierownicę i sama bije się z myślami, czy na pewno dobrze robi. Jadąc wciąż ściskałam za ręce Latkę i mojego męża.
Przedstawienie, jakie odegrałam na izbie przyjęć do tej pory oceniam jako swoją jedną z najdramatyczniejszych ról w życiu, wystarczy że napiszę, że podejrzewano mnie o schizofrenię. Wyobraźcie sobie: ja, której do tej pory wszystko szło w życiu jak z płatka, absolwentka szkoły muzycznej i dobrej uczelni, w dodatku po trzech kierunkach studiów podyplomowych, kobieta szczęśliwa, spełniona jako matka, spełniona zawodowo i nagle mam pozwolić zamknąć się w wariatkowie; miejscu do którego wchodzi się dobrowolnie, a wychodzi się za pozwoleniem wszechwładnego ordynatora. Ja, która nigdy z wyjątkiem porodu własnego i dzieci ani jednego dnia nie spędziłam jako pacjentka w żadnym szpitalu. Bałam się przede wszystkim opinii wariatki, bo przecież wiadomo, jakie jest powszechne przekonanie o pacjentach szpitali psychiatrycznych. Długo się zastanawiałam również nad tym, czy w ogóle publikować post o moim pobycie w psychiatryku, ale nawet takiemu siłaczowi jak pięściarzowi Adamkowi przydarzyło się załamanie psychiczne i obserwacja w szpitalu psychiatrycznym po odejściu jego żony.
Mąż patrzył na to wszystko, ale nie powiedział ani słowa, nie zrobił ani jednego gestu w moją stronę. Gdyby nie Latkaa i jej wielka cierpliwość, prowadzenie mnie za rękę przez te koszmarną sytuację, nigdy dobrowolnie nie podpisałabym zgodny na leczenie. W tym momencie była dla mnie jak rodzona siostra.
Po podpisaniu stosownych dokumentów odbyło się ważenie i mierzenie pacjentki. Poddałam się już temu zamykając oczy, ufałam tylko jednemu - jeden z pielęgniarzy mówił coś cały czas pięknie po śląsku, a ponieważ mam w sobie głęboko zakorzenioną wielką sympatię do śląskiej godki, dałam się prowadzić temu głosowi. Zaufałam temu głosowi, który był dla mnie jakby obietnicą, że wszystko będzie dobrze. Na koniec wbito mi wenflon i... straciłam rachubę czasu.
 Naszpikowana relanium straciłam świadomość. Ocknęłam się - jak się potem okazało - dopiero po czterech dniach na stołówce oddziału zamkniętego, kiedy pielęgniarka pytała, czy połknę leki, czy też ma je podać dożylnie. Podobno przez te cztery dni cały czas leżałam w łóżku wychodząc jedynie do toalety czy na posiłki. Współspaczka skomentowała potem, że bała się mnie w tych pierwszych czterech dniach, wyglądałam podobno jak zombie.
Jeśli widzieliście kiedyś "Lot nad kukułczym gniazdem", to macie jakieś wyobrażenie tego miejsca. Umeblowanie więcej niż skromne, kraty w oknach, zakaz używania telefonów komórkowych, pasków w spodniach czy szlafrokach, metalowych pilniczków do paznokci. Ze sztućców dozwolona tylko łyżka. Prysznic otwierany w wyznaczonych godzinach. Wyjście na świetlicę tylko za pozwoleniem ordynatora. Na ścianach informacje o możliwości zastosowania pasów czy przymusowego leczenia. Nie łykniesz tabletek to dostaniesz zastrzyk w udo. Personel zabiegany, nieustannie szpiegujący
i raportujący zachowania pacjentów. Picie kawy i herbaty o wyznaczonych godzinach. Kontrola snu. Warunki, o których podobno dwadzieścia lat wcześniej powiedziano by, że są komfortowe. Do tego pełen przegląd jednostek chorobowych: schizofreniczki, alkoholiczki, narkomanki, pacjentki z  zaburzeniami osobowości, pacjentki wymagające opieki paliatywnej, pacjentki z nerwicami, maniami, natręctwami i takie jak ja, zwykłe chore z ostrego stresu. Agresywne, skore do bitki i spokojne, wycofane w siebie, wesołe, hiperaktywne i smutne, spowolnione w ruchach. Przeważnie bez grosza przy duszy.
Poznałam tam wiele osób, które okazały mi wiele zainteresowanie i bezinteresownego  współczucia, nawet wśród pacjentów płci męskiej.
Dzięki lekom błyskawicznie doszłam do siebie, już po tygodniu na świetlicy w ramach terapii zajęciowej zasuwałam na drutach i czytałam książki. Po czterech tygodniach uznałam, że czuję się na tyle dobrze, że wyszłam na własne żądanie. Bez przepisanych leków. Dziś wiem, że to był błąd. Objawy powróciły.
Po kolejnych dwóch tygodniach znowu trafiłam na oddział zamknięty, tym razem w Klinice w X.. Bez porównania do poprzedniego szpitala, jak niebo i ziemia. Nawet noże dostawaliśmy - wprawdzie plastikowe, ale jednak. Nowoczesność w każdym calu. 5 tygodni tam spędzonych niby postawiło mnie na nogi, ale dalej nie byłam gotowa na rozwód. W tym okresie dalej miałam nadzieję, że jeszcze będziemy razem, że jakoś damy razem, pomimo tego, że on za każdym razem, gdy z nim rozmawiałam, podkreślał, że nie chce już być ze mną. Po jakimś czasie pozwolono mi na spacery w towarzystwie pielęgniarza, który szczerze się zdziwił, że wpadłam w depresję z powodu odejścia męża. "To ja myślałem, że pani dziecko umarło, a to    t y l k o     facet. Tego kwiatu jest pół światu".
Kiedy mnie wreszcie wypuścili, okazało się, że nie mogę przyzwyczaić się do bycia singielką. W pracy myślałam bezustannie o nim, po powrocie do domu było to samo. Nie interesowałam się tym, że są dzieci, że trzeba się nimi szczególnie dokładniej zająć w tym czasie. Czułam totalną pustkę i brak chęci do dalszego życia. Nie umiałam zorganizować sobie wolnego czasu. Któregoś dnia wzięłam 10 tabletek, o 7 więcej niż powinnam. Do dziś nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Skończyło się płukaniem żołądka oraz, oczywiście, znowu obserwacją na oddziale zamkniętym. Płukanie żołądka nie miało nic wspólnego z plastikową rurą wsadzoną do gardła - pielęgniarka przyniosła chyba 10 litrowe wiadro czarnej wody (chyba z węglem), plastikowy kubeczek i kilka papierowych ręczników do wycierania usta, kazała wypić wszystko, po czym jak to zrobiłam, zdziwiła się, że jeszcze nie zwymiotowałam, bo każdy wymiotuje po wypiciu połowy porcji. Ordynator oddziału zamkniętego zapowiedział mi, że tym razem mój pobyt potrwa co najmniej 3 miesiące. Matka zapowiedziała, że jak następnym razem zrobię coś głupiego, to odbierze mi dzieci i zmusi sądownie do leczenia. Dostałam do spania łóżko z dziurą w materacu, wciąż zsuwające się prześcieradło i jakiś stęchły koc w poszewce do przykrycia. Kiedy leżałam w tym łóżku, przychodziła mi wciąż do głowy piosenka Steczkowskiej "Czy my jesteśmy tu za karę?". Do tego bałam się, że będąc w szpitalu nie złożę rocznej deklaracji podatkowej i oprócz problemów z mężem dojdą mi jeszcze kłopoty ze skarbówką. I wtedy właśnie, leżąc nocami na tym dziurawym materacu, sięgnęłam własnego dna. Postanowiłam się ratować za wszelką cenę. Jak najszybciej wydostać się z psychiatryka.
Mając już doświadczenia z poprzednich pobytów wiedziałam, że przede wszystkim pacjent, aby zostać uznanym za w miarę zdrowego, musi wykazać się aktywnością. Chwytałam się więc wszystkich możliwych prac - od pomocy przy rozdawaniu posiłków do mycia podłóg na korytarzach i stołówce. Starałam się jak tylko to możliwe unikać leżenia w łóżku, uczęszczałam na zajęcia terapeutyczne, szybko zapytałam ordynatora o tzw. wolne wyjścia (możliwość wyjścia z oddziału pod opieką personelu medycznego). I dało to rezultaty - obserwacja zamiast trzech miesięcy trwała tylko dwa tygodnie. Wypuścili mnie. Zmieniłam lekarza, ten zmienił mi leki. Złożyłam pozew rozwodowy mimo, że nadal go kochałam. Bardzo powoli dałam sobie spokój z prawie-eks-mężem.
"Ból -
znaczy tak długo,
a takie krótkie to słowo"
Matka nalegała, aby na pewien czas zamieszkać u niej, co też niezbyt chętnie zrobiłam dla swojego spokoju. Podjęłam nową pracę - oczywiście tempo było ekspresowe, bo pracę dostałam po znajomości. Dzień zaczął być podobny do dnia. Rano pobudka, zawoziłam dzieci do szkoły i przedszkola, potem do pracy, z pracy droga odwrotna do porannej. Wracałam, gotowałam coś szybko, karmiłam dzieci, a potem najczęściej kładłam się do łóżka, aby jakoś przetrwać wieczór. Nie było to ambitne, ale nadal nie miałam na nic ochoty, nawet na oglądanie telewizji. Potem przywiozłam do mamy swojego laptopa i zaczęłam wieczorami spędzać trochę czasu w sieci, przeglądając bezmyślnie jakieś przypadkowe strony. Aż któregoś dnia postanowiłam trochę się pobawić i założyłam konto na jednym z portali randkowych.
Początkowo dostałam mnóstwo e-maili - zainteresowani panowie puszczali mi wirtualne oczka, ale jakoś żaden nie potrafił napisać nic więcej. Jakiś przystojny brunet z Warszawy zaczął się bawić ze mną w wirtualny flirt. Wymieniłam kilka maili z jakimś Arturem ze Śląska. Ogromnie zaskoczyła mnie liczba osób samotnych poszukujących drugiej połówki czy po prostu nowych znajomych, było to wprost porażające. Po kilku dniach wystraszyłam się, że prawie-eks-mąż mógłby mnie znaleźć na tym portalu, więc usunęłam zdjęcie. A potem coś zaczęło się dziać. Teraz nie pamiętam, kto pierwszy napisał, ale na pewno on pierwszy poprosił o zdjęcie. Trochę go oszukałam;), bo jedyne zdjęcie jakim dysponowałam pochodziło z poprzedniej wagi. Jak się potem okazało, przeszłam wstępną kwalifikację;), bo dostałam kolejnego e-maila: "Kawa, może spacer". Pomyślałam sobie "Czemu nie?", w końcu nie miałam już nic do stracenia i zaraz tak odpisałam.
Do dzisiaj pamiętam, jak stres przeżyłam przeglądając szafę z typowym kobiecym problemem "Co ja mam na siebie włożyć?", zwłaszcza, że w ciągu kilku miesięcy z rozmiaru 36 przekwalifikowałam się na rozmiar 40.  Pamiętam też, jak drżały mi ręce, kiedy w kawiarni mieszałam kawę w filiżance - wszak na randce, w dodatku w ciemno, nie byłam od 13 lat! Bałam się o wszystko - czy to aby nie żaden zboczeniec (na wszelki wypadek założyłam spodnie, wszak zawsze wtedy dostęp jest trudniejszy;) ), jak wypadnę, czy nie braknie nam przypadkiem tematów do rozmów. Przebiegu randki nie umiałam powtórzyć, nie umiałam nawet podać marki samochodu, którym przyjechał - pamiętałam tylko kolor. Ale jakoś poszło. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu (byłam nastawiona, że odbędzie się tylko jedno spotkanie) i równie wielkiemu zadowoleniu wkrótce padła propozycja następnego spotkania. Pewnie się domyślacie, że ponownie szybko się zgodziłam. A potem...
------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Dodatek z dn. 31.08.2012.
Od momentu wykrycia jego drugiego telefonu 28 czy 29 września 2010), tych smsów do AP w ciągu 6 tygodni wylądowałam na oddziale zamkniętym w niewiadomym stanie, kiedy przestałam jeść, pić, robić cokolwiek i mówić do ludzi. Jak napisałam, byłam tak zmęczona, że spałam 4 dni non stop. Potem ożyłam na lekach. W szpitalu byłam 3 miesiące, więc miałam czas po prostu poleżeć. Wyszłam w styczniu 2011, wniosłam pozew o rozwód w lutym. Po rozwodzie (który trwał w sumie z 8 miesięcy) adwokat powiedział mi, że kiedy mnie pierwszy raz zobaczył, myślał, że jestem chora psychicznie, tak źle wyglądałam. Pierwsza rozprawa w czerwcu, druga pod koniec września 2011 i po sprawie. Leki brałam od 10 listopada 2010 do końca lutego tego roku, antydepresanty i leki przeciwpsychotyczne. W sumie doszłam do swojej normalnej aktywności w ciągu 3-4 miesięcy po odstawieniu leków.

Dzisiaj podejrzewam, że szpital był mi konieczny po trybie życia, jaki prowadziłam w małżeństwie. Ciągłe wyjazdy (rocznie robiłam ponad 40 tysięcy kilometrów za kółkiem), wyczerpujące godziny gadania do ludzi, praca w tygodniu i w weekendy (w miesiącu może jedna niedziela spędzona w domu), do tego urodziłam dwójkę dzieci, usiłowałam prowadzić normalny dom z obiadami i praniem, psem i kotem, zajęciami dodatkowymi dla dzieci; ogródek, w którym wszystko posadziłam sama oprócz tuj, w którym rozwiozłam sama 6 ton żwirku; po prostu się zmęczyłam, a postawa eksa "Nic mnie to nie obchodzi, nic dla mnie to nie znaczy" i odkrycie, że prowadził drugie życie było przysłowiową kropką nad "i" . No to się wreszcie tam wyspałam hi hi hi :)

Komentarze